Kowale w Smolicach. Fabiańczyk, Skupin, Radojewski

Ludzie, których warto znać

Moderatorzy: Nomad, BANAN, Marcin, Nikiel

Michaelis
Posty: 34
Rejestracja: 28 maja 2011, 13:54
Lokalizacja: Kobylin

Kowale w Smolicach. Fabiańczyk, Skupin, Radojewski

Post autor: Michaelis » 04 cze 2011, 16:18

Mój kolega, pochodzący ze wsi Smolice k. Kobylina w powiecie krotoszyńskim, napisał wspomnienie o tamtejszych kowalach. Ukazało się najpierw w mojej gazecie, a trzy lata później w tomie opowiadań „Smolice N° 86” (Lublin 2006).

DYTYRAMB NA CZEŚĆ KOWALA

BERNARD NOWAK

Niemal naprzeciwko mojego domu znajdowała się kuźnia. Nie ta przy kiosku, przy asfaltówce, pana Cieślawskiego, lecz ta w głębi wsi. Zbudowana z czerwonej cegły, zaraz obok piętrowego, też ceglastego domu, o których to zabudowaniach wiedziałem, że postawił je mój dziadek Adam. Kuźnia rodzinna, dziedziczona z ojca na syna czy – jak to się czasem zdarzało – przejmowana przez wchodzącego w rodzinę zięcia. Za moich czasów kowalem był pan Skupin, a po nim Władek Radojewski, właśnie zięć. Żył jeszcze najstarszy ze smolickich kowali, pan Fabiańczyk, który już nie pracował i nawet do kuźni nie zaglądał, ale którego wyprostowaną sylwetkę bardzo dobrze pamiętam. Zapamiętałem go z innego powodu, ale o tym powiem, jeśli nie zapomnę, może trochę później.

I
Kuźni nie zauważyć nie sposób. Zawsze się przy niej coś dzieje – i prawie zawsze jest otwarta. Inne zabudowania czy gospodarskie zagrody odcinają się od ulicy wysoką palisadą płotu i szczelnie zbitymi deskami wrót, tworząc z całej posesji coś na kształt poznańskiej twierdzy, zaś kuźnia przeciwnie. Kuźnia żyje z tego, że jej wrota są otwarte na oścież. Właśnie do samej ościeżnicy. I z daleka widać, że trwa tam jakiś ruch. Stoi wóz, stoi koń i dwóch, trzech chłopów, leży czekający na remont pług, a czasem prawie że zawala drogę delikatna jak pająk grabiarka. A gdy nawet nic nie stoi, to miejsce i tak posiada swój nieomylny wyróżnik. Słychać stamtąd dźwięk uderzającego o kowadło młota. Czysty i jednoznaczny, mówiący, że tu się naprawdę pracuje.
Kowal nie stuka na darmo, mówią. Co stuknie, to złotówka. Może to i praw-da, ale gdy byłem dzieckiem, nie miałem o tym najmniejszego pojęcia. Ważne były, jak dla każdego dziecka, zapachy i dźwięki, zaś tych w kuźni wbrew pozorom było aż w nadmiarze. Owszem, gdy biegłem, by naostrzyć nóż, ściskałem w dłoni małą monetę, jednak moja wyobraźnia furkotała już na myśl o czymś zupełnie innym. Właśnie o zapachach. O zapachu szlifowanego metalu, lekko przypalonym – i o pięknym pióropuszu sypiących się jak zimne ognie iskier. Ale także gorącym zapachu pary, która bucha gdy hartują podkowę, o gęstym zapachu smaru, czasem też o narkotycznych oparach benzyny.
Pan Skupin brał nóż w rękę, sprawdzał palcem jego tępotę, a potem przekręcał włącznik szlifierki i dotykał ostrzem kręcącego się jak niewiarygodny bąk kamienia. To był moment pełen grozy – bo oto człowiek, rozpędziwszy swój wynalazek ponad stan umożliwiający opanowanie, zbliżał się do niego z gołą ręką i wykorzystywał tę szaleńczą siłę dla własnych celów. Wystarczyłby moment nieuwagi, aby z dłoni trysnęła krew – a tymczasem spod gołej ręki sypały się obficie czerwonawo-niebieskawe iskry. Gejzer rozpędzonych iskierek uderzał w juchtowy but kowala, osypywał się na ziemię i zamieniał w popiół. Mistrz Skupin panował nad tymi siłami jak ktoś, kto stoi na samym brzegu przepaści. Stoi – i nie spada. I działo się coś jeszcze, może najbardziej dramatycznego. Oto w ciągu sekundy mój kuchenny nóż trzykrotnie zmieniał postać – był najpierw dostojnym nożem, potem rozsypywał się w małe, śmiejące się gwiazdki, a za chwilę był szarym, wdeptywanym w ziemię pyłem. Gwałtowna, jedna z najbardziej gwałtownych przemian. Powiedziałbym sic transit gloria mundi – gdybym umiał to wtedy panu Skupinowi powiedzieć.
Podobnie było w przypadku wyklepywania lemiesza, kształtowania podków, a także przy innych, dość tajemniczych pracach. Przez cały dzień trwała tam krzątanina. Dwóch, trzech obróconych do nas plecami ludzi w pośpiechu krążyło wokół kowadła. Wyglądało to tak, jakby tam spiskowali. Jakby znaleźli coś, co chcą przed wścibskimi ukryć – i przeprowadzali na tym czymś niedozwoloną operację.
Najbardziej tajemnicze było to dla miejskiego chłopca wtedy, gdy dotyczyło części maszyn, które – wyjęte z bebechów siewnika, kultywatora czy trawiarki – objawiały nagle swoje dziwne kształty. Były to formy nie przypominające niczego z ludzkiego świata. Pozbawione skojarzeń, totalnie wyobcowane. Znowu wiało grozą. Przede mną na kowadle leżał kawałek metalu – detal z jakimś oczodołem bez oka, pogrubiony na brzegach półokrągłym kołnierzem, starty do żywego – zaś kowal brał go w swoje twarde palce jakby nigdy nic… i od razu wiedział, co z nim robić.
A takich części walało się po kątach kuźni pełno. Leżały odrzucone na później, na „przyda się”, wreszcie i także – na złom. Przyciągały moją uwagę, jednak bałem się ich dotknąć. Bo wszystko, co było możliwe, co już i tak było wielką ze strony pana Skupina uprzejmością, to stanie tam, we wrotach czy bliżej paleniska i przyglądanie się. Patrzenie, jak dwóch osiłków obrabia rozpaloną do czerwoności część. Jak jeden trzyma ją w szczypcach, a drugi uderza olbrzymim młotem. Wali z rozmachem, zataczając półkole – i uderza trafiając bezbłędnie we wzięty na oko cel. W ogóle nie myślą, że obuch może się usamodzielnić!… Kawałek metalu żarzy się na kowadle, odskakują pod uderzeniami iskry, dwóch mężczyzn łapie ze świstem oddech – czegóż jeszcze potrzeba chłopcu, by był szczęśliwy?

II
Tak było latem, w porze dnia. Gdy na wieś siadał zmierzch, gdy większość jej mieszkańców zbierała się już pod wiszącą nad stołem lampą, z kuźni nadal dobiegało stukanie. Pracowano długo w noc, bo komuś coś się zepsuło… a przecież było potrzebne na następny dzień – i to już od świtu. Bo w polu robota, ludzie umówieni, a pogoda niepewna. Wtedy kuźnia po raz kolejny zmieniała swój wygląd. Zza zamkniętych wrót sączyły się na drogę wąskie smugi światła, zaś ze środka dolatywały przytłumione stukoty i niewyraźne ludzkie głosy. Co tam naprawdę robiono, o czym rozmawiano, czyj był ten głos trzeci – tego nie sposób było zgadnąć. Gdy więc odrobiłem już lekcje i mogłem jeszcze wyjść („Ale niedaleko” – zgadzała się Mama), szedłem właśnie tam. Pod te wrota. By nasłuchiwać, zaglądać przez szparę, widzieć migające w półcieniu postaci i wyłapywać szczątki rozmów. Czasem błyskała napełniona do połowy szklanka, czasem wytrysnęło czyste jak dźwięk przekleństwo, ale po chwili wszystko wracało do tamtego rytmu. Szybkie oddechy, równe uderzenia, syk zanurzanego w wodzie metalu – i gwałtowne, jak z gejzeru, kłęby pary. Postaci odchylały się, by nie poparzyła twarzy i czekały w milczeniu, aż tamto syczenie całkowicie zamrze.
Gdy robota zatrzymywała się, mężczyźni zaczynali krótkie, powściągliwe rozmowy. Słuchałem ich jak zdrajca, jak szpieg. Podsłuchiwałem powstrzymując oddech, w bezruchu, ze zdziwieniem – i to tym większym, im bardziej byłem pewny, kto te słowa mówi. Bo tam, za tymi wrotami, ujawniał się jeszcze inny, niż za dnia świat. I inni, jakby nie z tej wsi, ludzie. Nie ci, których widywałem na ulicy czy którzy stawali w niedzielę pod kościelnym chórem. Padały szczegóły z rzeczywistości dziecku zupełnie obcej. Nazwy części ciała, których nie znałem, zachowania, o których nie miałem pojęcia, fakty czy tylko plotki, którymi zapewne żyła wieś, ale które przecież nie były przeznaczone dla mnie.
I tak, naprzeciw mnie, żyła i stukała tamta, pana Skupina, kuźnia. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, zamierając na kilka zimowych tygodni. Ale też nie milcząc do końca. Bo coś tam w środku ciągle się jednak działo. Trafiały się roboty, chociaż mniejsze, więc zachodziłem tam także wtedy. Duże wrota były oczywiście zamknięte, ale przez furtkę w zadaszonej części i potem drzwi drugie, już bezpośrednio do kuźni, zawsze można było wejść. Do ciepłego, ogrzanego paleniskiem wnętrza. Pan Skupin, a potem Władek Radojewski wpuszczali mnie zawsze. Zapewne bawiła ich trochę ta chłopięca ciekawość, dzieciaka innego, bo z miasta, a pewnie też lubili ów nieskrywany podziw, którym darzyłem nie tylko ich fizyczną tężyznę, ale i tajemniczą, spod znaku Hefajstosa i Kaina, profesję. Nie miałem wtedy pojęcia – a i oni chyba nie wiedzieli – że jest to zawód wiążący kowala nie tylko z mocami prawdziwie piekielnymi, ale i tajnikami alchemików czy sięgających daleko przed średniowiecze magów. Tych połączonych w cechy i konfraternie ludzi, którzy nie tylko zamieniali się, gdy było trzeba, w płatnerzy, ale i w pierwszych producentów okrutnych, chirurgicznych narzędzi.

III
To wszystko były działania na materii martwej. Na częściach maszyn, na wyklepywanej w mozole kosie (by, jak mówią na Lubelszczyźnie, wyciągnąć z niej żądło), na drewnie koła, które paliło się pod naciąganą na nie, rozpaloną obręczą. Ale były i działania inne, jakby właśnie powiązane z tamtą prymitywną chirurgią. Te, które były dalekim echem tamtych boleści. Działania dla kowala podstawowe, czyli to wszystko, co wiąże się z podkuwaniem koni.
Najpierw widziałem to z daleka, potem całkiem z bliska, jako statysta i gapa, a później uczestnicząc w tym spektaklu, będąc jego aktywnym aktorem. Bo było to przedstawienie napisane dla dwóch, czasem trzech postaci, w którym jednak główna rola przypadała koniowi. I to wcale nie Rosynantom, nie konsulowi Kaliguli, lecz zwykłemu wałachowi pociągowemu jakiejś poznańskiej czy ogólnopolskiej rasy. Zazwyczaj całkiem łagodnemu, stojącemu z pokorą jak niewolnik, czasem wszakże narowistemu jak indiański mustang.
Zapach czy raczej fetor przypalanego kopyta poznałem dopiero na wsi. W moim Malborku, gdzie spędziłem pierwsze lata życia, nie było już – wbrew prześmiechom rówieśników – ani Krzyżaków, ani ich potężnych bucefałów. Ten dziwny swąd, stanowiący mieszankę przypiekanej skóry i tlącego się ebonitu, nieraz wpadał przez otwarte okno do mojego, tego od ulicy, pokoju. To był fetor, który działał na mnie jak niektóre lekarstwa. Te najbardziej gorzkie i duszące, szarpiące żołądkiem aż do wymiotów. Te same, które rozsądek – wiedząc, że to nieuniknione – nakazuje polubić, a nawet się w nich rozsmakować. Tak też zrobiłem i ja. Przyzwyczaiłem się do smrodu topionego kopyta. Nieraz przerywałem czytanie i szedłem popatrzeć na tę intrygującą scenę.
Podkuwany przez pana Skupina koń stał przy otwartym skrzydle wrót, ze łbem skierowanym do środka kuźni. Założony na szyję łańcuch był kilka razy okręcony wokół górnego zawiasu. Właściciel konia, zapierając się mocno nogami, trzymał za kopyto zgiętą w kolanie końską nogę. Kucie przedniej było stosunkowo łatwe, koń sam skłonny był ją podgiąć (potem nieraz w tym pomagałem), ale przy tylnej trzeba było siły większej. Podnosić nogę tak wysoko jest dla konia czymś nienaturalnym, sprzecznym z jego motoryką. Gospodarz nie tylko się więc zapierał, ale i opierał – i to całym ramieniem, o przyciśniętego do wrót gniadosza. Dopiero wtedy pan Skupin, trzymając w szczypcach rozpaloną podkowę, mógł przystąpić do dzieła.
Niesiona z paleniska, rozpalona do czerwoności podkowa, zdążała oczywiście sczernieć, ale była wystarczająco gorąca, by wypalać obrobione wcześniej kopyto. Kopyto oczyszczone i przycięte, wygładzone i równane raszplą. Pan Skupin – widzę to jeszcze dziś – niemal biegł, żeby jak najmniej z tego żaru tracić. Drobił szybko, trzymając przed sobą tę podkowę, dobiegał do konia, przypalał, dopasowywał – i znów wracał, by ją rozgrzać. Trucht kowala powtarzał się dwa, trzy, czasem więcej razy. Do skutku. Tak długo, aż podkowa siedziała wtopiona tak, jakby była naturalnym zakończeniem końskiej nogi. Dopiero wtedy można ją było przybić. Niewielkimi i płaskimi, wchodzącymi jak klin gwoździami. Potem zagiąć i przyklepać. Zdejmowano z karku łańcuch, właściciel klepał konia otwartą dłonią po szyi, pan Skupin zapalał papierosa.

IV
Zawsze miałem wrażenie, że koń wyprzęgnięty z wozu, mimo że w uprzęży, jest na prostej drodze do odzyskania wolności. Gdy patrzyłem na tak prowadzonego, to nieraz mi się wydawało, że zwierzak prawie to przeczuwa. Idzie swobodniej, lżej stawia nogę, głowę niesie wyżej. Ale to były czyste pozory i moje poetyzacje.
Gdy właściciel skręcał do kuźni, spacer dobiegał kresu. Niechby tylko spróbował się teraz zerwać. Koń. Spod tej kuźni. Wtedy w pościg ruszyłaby cała wieś. Kto żyw, dosiadałby roweru i pędził ulicą tak, by przeciąć uciekinierowi drogę.
Widziałem to w Smolicach nieraz. I ucieczkę, i pojmanie. I doprowadzenie tam, gdzie na niego czekano. Widziałem, niemniej zdarzało się to dość rzadko. Jeden na dziesięć, może na trzydzieści zrywał się z łańcucha i gnał. Uciekał, bo był narowisty, bo się czegoś przestraszył albo też został źle przywiązany.
Częściej widziałem scenę inną. Doprowadzony do kuźni koń, już uwiązany do wystającego z muru czopu, za nic w świecie nie chciał podnieść nogi. Gorzej: nie pozwalał do siebie podejść. Ani właścicielowi, ani kowalowi, ani nawet zwalistemu jak niedźwiedź Władkowi. Trzeba wtedy było posunąć się do pewnego sposobu. Użyć specjalnego przyrządu, urządzenia… nie wiem, jak to nazwać. Nie było innego wyjścia. Przecież trzeba konia podkuć. Ten pomysłowy przyrządzik ma swoją nazwę: dudka. Jest to prosta konstrukcja, składająca się z niewielkiego drążka i rzemienia. Rodzaj umocowanej na końcu drążka pętelki. Tak prosta, że możliwa do wymyślenia już chyba przed wiekami. Jak bat, koło czy inne podstawowe narzędzie tortur. Sięgano właśnie po to.
Chłopów przy kuźni było już wtedy nie dwóch, ale trzech, a czasem wołano i czwartego. Jeden z nich podchodził do konia z przodu. W ręku trzymał ten mały drążek. Pozostali trwali z boku w pełnej gotowości. Koń, już dobrze przestraszony, cofał się napinając łańcuch do granic wytrzymałości. Wytrzymałości nie ogniw, ale karku. Wszystko było naprężone – łańcuch, szyja, wbite w ziemię nogi i wygięty grzbiet. I gdy tak cofnięty, zaparty nogami o bruk, nie miał żadnego ruchu, wtedy wyposażona w drążek dłoń wyciągała się ostrożnie w kierunku łba. Druga dłoń chwytała go łagodnie za górną wargę, za delikatne jak flausz nozdrza. Koń wytrzeszczał wielkie ślepia. Znał to, musiał to znać, tak było zawsze. Ale nie mógł już nic, zupełnie nic. I wtedy nagle ludzka dłoń, ta uzbrojona w drążek, zwinnym ruchem zaplątywała mu na nozdrzach tę rzemienną pętlę. Tę strasznie niewinną dudkę. Żeby na niej zagrać. Utwór czystego, zwierzęcego bólu. I skręcała dudkę tak, że koń siadał na zadzie. Oszołomiony bólem nawet nie czuł, że ktoś podnosi mu nogę.
Byłem przy tym. Widziałem wielokrotnie. Patrzyłem przerażony. A potem stałem się chłopcem, który, gdy już dosięgał do uzdy, nieraz musiał panu Skupinowi w podkuwaniu narowistego konia pomóc.

FORUM KOBYLIŃSKIE, 2003, nr 2
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ostatnio zmieniony 12 cze 2011, 17:50 przez Michaelis, łącznie zmieniany 9 razy.

Awatar użytkownika
krzysieklup
Posty: 325
Rejestracja: 20 kwie 2011, 17:45
Lokalizacja: Łapy ok.Białegostoku
Kontakt:

Post autor: krzysieklup » 04 cze 2011, 18:34

Piękna , czułem jakbym tam był.
Ten drążek to bodajże dudka :)
Nie wiem czy gdzieś jeszcze jest ale mój dziadek na pewno miał .

Michaelis
Posty: 34
Rejestracja: 28 maja 2011, 13:54
Lokalizacja: Kobylin

Dudka

Post autor: Michaelis » 08 cze 2011, 14:45

Tak, dudka. Dziękuję za potwierdzenie. Okazało się bowiem, że Autor użył tego określenia w wydaniu książkowym (Smolice N° 86, Lublin 2006, s. 49).

ODPOWIEDZ

Wróć do „KOWALE - blacksmiths”